Moje
szczęście znowu mnie zawiodło.
Leżałam na ziemi, na brudnej
trawie pokrytej błotem i krwią. Słyszałam nad sobą wystrzały z
broni palnej i wybuchy ładunków. Walka nie załamała się, kiedy
zostałam ranna. Nikt nie zwrócił na mnie uwagi. Czego oczekiwałam?
Gdyby mieli się przejmować każdym trupem, nic by z tych walk nie
było.
Kiedy
mnie szkolili, wpoili mi kilka zasad. To nie śmierć tylko selekcja
naturalna, wykruszenie się najsłabszych ogniw.
Zacisnęłam
palce na strzykawce z ciemną, gęstą jak smoła substancją i
uśmiechnęłam się do siebie. Zrobiłam to.
Kilka
sekund później uniosłam się na przedramionach i zrzygałam się
krwią. Pot kapał z mojego czoła, czułam się jakbym umierała.
Palący, rozpierający ból rozsadzał mi klatkę piersiową. Dusiłam
się.
––Cholera...
–– jęknęłam, czując kolejną salwę mdłości. Mój karabin
leżał złamany kilka metrów dalej, byłam całkowicie bezbronna.
Słaba.
Pozwoliłam
się pokonać Marom. Byłam taka jak inni ludzie, zamiast walczyć,
zamiast stawić czoła potworom kuliłam się na ziemi, bałam się
każdej następnej sekundy. Bałam się, że nigdy nie nadejdzie. Że
zobaczę nad sobą puste oczodoły, oblepione krwią kły, nieforemne
cielska pokryte czarną, lśniącą skórą, ostro zakończone rogi i
nie będę mogła absolutnie nic zrobić. Że za chwilę będę czuła
twarde pazury, rozrywające mnie na strzępy i będę się modliła
żeby nie było następnej sekundy.
Bałam
się. Byłam taka słaba, taka beznadziejna. Byłam gównem, tak jak
inni ludzie...
Schrzaniłam
misję i chyba przy okazji swoje życie.
––Możesz
oddychać? –– Sid pochylił się nade mną. Wyplułam z ust krew,
która ubrudziła białą płachtę.
––Strzy...
–– Próbowałam wydusić między krótkimi haustami powietrza.
Nienawidziłam siebie, nienawidziłam ludzi, są tacy słabi, krusi!
––Ka...
–– Musiałam skupić całą swoją świadomość na tym jednym
słowie, kiedy obraz przed oczami najpierw zaczynał wirować, a
potem zlewać się w plamę.
Sid
nakrył mnie materiałem, poprawił maseczkę na twarzy i wyciągnął
z mojej dłoni strzykawkę. To ostatnie co widziałam, zanim zupełnie
straciłam ostrość.
––Wka...
Sid
chyba mnie podniósł, a ja chyba krzyczałam z bólu, kiedy biegł
ze mną na rękach. Chyba Grace Austen też z nami uciekała i chyba
używała pistoletów, a może mi się tylko wydawało.
––Nie
żyje? –– Kapral biegł razem z nami, ze swoim mieczem. Bardzo
pięknym mieczem –– zawsze się nim zachwycałam. Długim,
gładkim ostrzem osadzonym w rzeźbionej rękojeści.
––Ma
strzykawki.
Sid
nie odpowiedział, bo żadne z nas nie wiedziało czy przeżyję. Nie
odpowiedział, bo nie chodziło o osobę, chodziło o coś
ważniejszego –– o cel, który wypełniła.
A
potem nagle Kapral i cały nasz oddział już nie istnieli. Był
tylko jego krzyk.
Najsilniejszy
człowiek, jakiego znałam... Nie umiałam przyjąć do
wiadomości, że to tylko słaby, obrzydliwy człowiek.
Przegrał. Wykruszyło się kolejne słabe ogniwo, a ja nie mogłam w
to uwierzyć.
Kapral
nie mógł być taki beznadziejny!
––Nie
żyje –– oznajmiła grobowym tonem Grace Austen. Pamiętam to
bardzo wyraźnie, jako ostatnie zanim zwymiotowałam na mundur
Sida, a potem straciłam przytomność:
––Boże,
to chyba była jego głowa.