18.1.16

Prolog

Moje szczęście znowu mnie zawiodło.
Leżałam na ziemi, na brudnej trawie pokrytej błotem i krwią. Słyszałam nad sobą wystrzały z broni palnej i wybuchy ładunków. Walka nie załamała się, kiedy zostałam ranna. Nikt nie zwrócił na mnie uwagi. Czego oczekiwałam? Gdyby mieli się przejmować każdym trupem, nic by z tych walk nie było.
Kiedy mnie szkolili, wpoili mi kilka zasad. To nie śmierć tylko selekcja naturalna, wykruszenie się najsłabszych ogniw.
Zacisnęłam palce na strzykawce z ciemną, gęstą jak smoła substancją i uśmiechnęłam się do siebie. Zrobiłam to.
Kilka sekund później uniosłam się na przedramionach i zrzygałam się krwią. Pot kapał z mojego czoła, czułam się jakbym umierała. Palący, rozpierający ból rozsadzał mi klatkę piersiową. Dusiłam się.
––Cholera... –– jęknęłam, czując kolejną salwę mdłości. Mój karabin leżał złamany kilka metrów dalej, byłam całkowicie bezbronna. Słaba.
Pozwoliłam się pokonać Marom. Byłam taka jak inni ludzie, zamiast walczyć, zamiast stawić czoła potworom kuliłam się na ziemi, bałam się każdej następnej sekundy. Bałam się, że nigdy nie nadejdzie. Że zobaczę nad sobą puste oczodoły, oblepione krwią kły, nieforemne cielska pokryte czarną, lśniącą skórą, ostro zakończone rogi i nie będę mogła absolutnie nic zrobić. Że za chwilę będę czuła twarde pazury, rozrywające mnie na strzępy i będę się modliła żeby nie było następnej sekundy.
Bałam się. Byłam taka słaba, taka beznadziejna. Byłam gównem, tak jak inni ludzie...
Schrzaniłam misję i chyba przy okazji swoje życie.
––Możesz oddychać? –– Sid pochylił się nade mną. Wyplułam z ust krew, która ubrudziła białą płachtę.
––Strzy... –– Próbowałam wydusić między krótkimi haustami powietrza. Nienawidziłam siebie, nienawidziłam ludzi, są tacy słabi, krusi!
––Ka... –– Musiałam skupić całą swoją świadomość na tym jednym słowie, kiedy obraz przed oczami najpierw zaczynał wirować, a potem zlewać się w plamę.
Sid nakrył mnie materiałem, poprawił maseczkę na twarzy i wyciągnął z mojej dłoni strzykawkę. To ostatnie co widziałam, zanim zupełnie straciłam ostrość.
––Wka...
Sid chyba mnie podniósł, a ja chyba krzyczałam z bólu, kiedy biegł ze mną na rękach. Chyba Grace Austen też z nami uciekała i chyba używała pistoletów, a może mi się tylko wydawało.
––Nie żyje? –– Kapral biegł razem z nami, ze swoim mieczem. Bardzo pięknym mieczem –– zawsze się nim zachwycałam. Długim, gładkim ostrzem osadzonym w rzeźbionej rękojeści.
––Ma strzykawki.
Sid nie odpowiedział, bo żadne z nas nie wiedziało czy przeżyję. Nie odpowiedział, bo nie chodziło o osobę, chodziło o coś ważniejszego –– o cel, który wypełniła.
A potem nagle Kapral i cały nasz oddział już nie istnieli. Był tylko jego krzyk.
Najsilniejszy człowiek, jakiego znałam... Nie umiałam przyjąć do wiadomości, że to tylko słaby, obrzydliwy człowiek. Przegrał. Wykruszyło się kolejne słabe ogniwo, a ja nie mogłam w to uwierzyć.
Kapral nie mógł być taki beznadziejny!
––Nie żyje –– oznajmiła grobowym tonem Grace Austen. Pamiętam to bardzo wyraźnie, jako ostatnie zanim  zwymiotowałam na mundur Sida, a potem straciłam przytomność:
––Boże, to chyba była jego głowa.