13.8.16

Rozdział siódmy - Prawdziwa przyjaciółka

       Instytut nie starał się nawet dla Grace.
       Leżała tam - to znaczy w skrzydle szpitalnym - dziewiąty dzień, bez zmian. Czasami ktoś przyszedł zmierzyć jej puls, czasami wstrzyknąć coś do kroplówki. Poza tym jej stan nie zrobił na nikim 'z góry' wrażenia, jakiego się spodziewałam - działało to chyba tylko na nas, może by ominęło mnie, gdybym nie dowiedziała się kim była prawdziwa Grace Austen.
      Nagle jakoś stała się dla mnie osobą - prawdziwą osobą z krwi i kości, która zasługiwała na to, żeby traktować ją jak człowieka, a nie jak rzecz. Prawdziwa Grace nie była taka, jak o niej myślałam...
       A jednak - gdybym potrzebowała dowodów na to, że jesteś jakimś nadczłowiekiem - odbiła mi chłopaka, leżąc nieprzytomna i karmiona przez rurkę w gardle. Ja i Sid byliśmy parą odkąd skończyłam osiemnaście lat - co prawda nigdy formalnie, ale dlaczego to miało mieć znaczenie? Cóż, jeśli potrzebowałam czegoś formalnego w tej relacji, to dostałam - zerwanie. Jasne, odbiło mu, ale i tak byłam wściekła, smutna i z mocnym postanowieniem, że będę lać go jeszcze mocniej niż te siusiumajtki, które nam podrzucili. W końcu zasłużył.
      Chciałabym powiedzieć, że wyszłam z treningu, zarzucając po drodze kucykiem, ale tak nie było. Nawet nie miałam kucyka. Spodziewałam się po sobie innej reakcji, ale tylko krzywo na niego spojrzałam - nie wiem nawet, czy coś powiedziałam. Trening szedł mi dobrze, wbrew moim oczekiwaniom.
       Nawet nie byłam smutna. Byłam po prostu wściekła, miałam ochotę kogoś zabić - chciałabym żeby tym kimś miała być Grace - ale zaskakująco była ostatnią osobą, łącznie ze mną, którą bym dotknęła. Nie miałam siły. Byłam zmęczona. Gdybym mogła, położyłabym się na ziemi i zaczęła krzyczeć albo płakać.
       Po prostu miałam ochotę się wyżyć i tyle.
       - Dajesz sobie radę? - Dan położył mi dłoń na ramieniu.
       Nie miałam z nim żadnego kontaktu, co było trochę przerażające. Nie dlatego, że odzywał się jeszcze mniej niż zwykle - miałam wrażenie, że żadne bodźce faktycznie do niego nie docierają - jakby coś zupełnie odcięło go od świata zewnętrznego, tak jak Grace.
       Nie mogli być w żaden sposób połączeni, prawda?
       - Nie rusza mnie to.
       - Grace jest moja. Tylko moja.
       Byłam skłonna myśleć, że gdyby Sid naprawdę w jakiś równie absurdalny sposób, w jaki zauroczył się w niej po czternastu latach, zszedł z nią - Dan zupełnie nie miałby skrupułów, żeby się go pozbyć.
       Ale ja nie zamierzałam dusić Grace poduszką. Wręcz przeciwnie - zamierzałam przestać okazywać jej taką niechęć - chociaż było to bez wątpienia trudne, to na pewno wykonalne. Ja też ją irytowałam, a dawała sobie radę...
        To dalej była Grace Austen - na zrobienie rzeczy niemożliwych potrzebowała do tygodnia.
        - Nie mam na to wpływu, jasne? To nie jest jakaś kłótnia kochanków, a Sid nie odwala tego, co odwala dla jakiegoś zrobienia mi na złość. Poza tym chyba wiesz, co robi Grace w wolnym czasie.
       Usiedliśmy na jednym z parapetów naprzeciwko labolatoriów. Dan rozpiął górny guzik munduru, a ja rozpuściłam włosy.
       - To nasza sprawa, nic ci do tego. Jeśli mi to nie przeszkadza, najwyraźniej mam powód.
       - Nie no, rozumiem. - Odchyliłam trochę głowę i zamknęłam oczy. - To dziwne, no wiesz - tak w ogóle.
       Czy ja właśnie próbowałam obrabiać tyłek osobie leżącej bez życia na szpitalnym łóżku przed kimś w rodzaju jej chłopaka? Dan tylko wzruszył ramionami i oznajmił 'nie dla mnie', ale nie zdziwiłabym się, gdyby mi wygarnął.
       Dlaczego w zasadzie tak uwzięłam się właśnie na nią? Pewnie mogłabym nazwać to jakimś rodzajem obsesji - dlaczego w takim razie nie zauważyłam, że coś jest z nią nie tak?
       Zasadniczo byłam beznadziejnym obserwatorem. Czy ja o ogóle zauważałam cokolwiek, zanim nie uderzyło mnie w twarz?
       Sid położył mi rękę na ramieniu. I chyba nigdy nie był taki szczęśliwy. Dan spojrzał na niego - było w tym wzroku coś, co mroziło krew w żyłach. Nie patrzył na mnie, ale i tak czułam jakby ktoś pistolet do skroni.
       - Dan... - Sid oparł się plecami o ścianę, kiedy podszedł do niego i położył mu obie dłonie na szyi i uśmiechnął się lekko w ten przerażający sposób.
       - K-Katarina, zrób coś...
       - Stój. - Dan powstrzymał mnie ruchem dłoni, a ja stałam jak sparaliżowana. Zupełnie nie miałam władzy w rękach ani nogach - wyglądało na to, że Sid także. Nie bronił się. Dan trzymał nas oboje pod swoją kontrolą. Czułam, że skądś znam to uczucie, ale nie mogłam sobie przypomnieć...
       - Grace się obudziła.


***
        Myśląc 'Grace się obudziła' miałam przed oczami zupełnie inny obraz niż zastałam. Oczywiście - nie łudziłam się, że rozkosznie się przeciągnie, otworzy oczy i poprosi o szklankę wody. Spodziewałam się czegoś podobnego do tego, co ja przeżyłam - bólu głowy, rażącego światła, zdrętwiałych kończyn i dezorientacji. Tylko bez Sida obok łóżka.
        - Ty chuju - burknęłam pod nosem, bo po prostu nie mogłam się powstrzymać. Minęło kilka godzin, a mnie dalej nosiło - może dlatego, że nie mogłam się na nikim wyżyć ani wypłakać w poduszkę.
        Nie żeby to drugie miało odnieść w moim przypadku efekt. Jedynym, co mogłabym zrobić z tą poduszką to rozszarpać ją na strzępy. Nie byłam przyzwyczajona do łez i chyba nawet nie dawały mi ulgi.
        - Mogłabyś odpuścić chociaż teraz, pani kapitan?
        - Nie mówiłam do Grace, a do ciebie, Sid. Ty chuju.
       Zachowywałam się jak dziecko. Niewiele pewnie brakowało żebym tupnęła nogą, zarzuciła włosami - o ile takimi do połowy szyi da się zarzucać - i wyszła. Prawdopodobnie nikt by się zresztą nie zdziwił.
       Kapral chyba mnie rozpieścił - uważałam, że MI się należy, że jestem ważniejsza niż wszyscy inni - że Sid nie miał prawa wybrać kogokolwiek zamiast mnie. Przez chwilę chyba nawet myślałam, że wszyscy powinni zostawić Grace i biec mnie pocieszać, bo ja - Wielki Cezar i Wielka Pani Kapitan - tak chciałam.
       Grace zakrztusiła się pierwszym oddechem, który wzięła bez pomocy aparatury. Jeden z lekarzy stał przy niej i po prostu na nią patrzył, jakby czekał, czy się udusi. Mimo wszystko w końcu otworzyła oczy i podniosła się na łokciu.
       Jej oczy były zupełnie nieprzytomne, wpatrywały się w przestrzeń.
       - Grace, widzisz cokolwiek?
       Uśmiechnęła się delikatnie i opadła na poduszki, przecierając oczy dłońmi.
       - Widzę kolorowe światełka - odpowiedziała w końcu. Coś mnie zmroziło, kiedy usłyszałam tę odpowiedź - Grace nie widziała absolutnie nic. Była ślepa - ta Grace Austen.
       - To pewnie tylko przejściowe, Grace. Nie martw się. Ja będę zawsze.
      Grace zakryła twarz dłońmi i mruknęła niezadowolona, kiedy zbliżył się do niej, żeby ją pocałować.
      - Daj spokój, Siiid... - ziewnęła. - Jesteś naćpany, nie mamy ze sobą nic wspólnego... Ty kochasz panią kapitan, przypomnisz sobie raaanooo.
      - Odmaszerować, to rozkaz. - Zmarszczyłam brwi. - Obaj macie stąd wypierdalać.
       Usiadłam koło łóżka i westchnęłam ciężko, ale nic nie powiedziałam. Nie żebyśmy nie miały o czym rozmawiać - po prostu było tego za dużo. Nie umiałam rozmawiać, zwłaszcza po tym co się stało.
       - Chciałaś się zabić?
       - Chciałam, ale to nie była próba samobójcza. Chciałam połknąć kilka różnych substancji, położyć i... Chciałam żeby to było oczywiste, że po prostu nie dałam rady, wiesz? Nie chciałam żebyście czuli się winni, nie zasługujecie na coś takiego. - Uśmiechnęła się i podała mi rękę. - Jesteś przecież moją przyjaciółką. Nigdy nie przespałabym się z Sidem za żadne pieniądze
       Po wszystkim, co zrobiłam - Grace uważała mnie za przyjaciółkę. Nie za rywalkę. Nie zrobiłaby niczego przeciwko mnie. Ona po prostu nie była mną, nie musiała się mścić.
      - Przepraszam. Za wszystko.
      - Przeprosiny przyjęte. Uśmiechasz się teraz?
      - Tak. Uśmiecham się. - Pokiwałam głową, a potem pozwoliłam jej dotknąć swojej twarzy. Miała zadbane, miękkie dłonie, a jej pomalowane paznokcie delikatnie drapały mnie po policzkach.

***

        Następne dni spędziłam, katując się ćwiczeniami. Cały dzień - od piątej rano do północy. Spałam krótko, ale jakoś nie byłam zmęczona. Jadłam tyle co zwykle - nie miałam ochoty, ale moje widzimisie nie miało znaczenia. Wlaliby mi to do gardła bez prawa łaski.
        Przynajmniej moja kondycja wróciła do normy.
        Ja i Sid próbowaliśmy rozmawiać, ale nic z tego nie wychodziło. Niby wyjaśniliśmy sobie wszystkie rzeczy, jakie były między nami do wyjaśnienia - ale to nic nie zmieniło. Po prostu coś między nami przestało działać.
        Starałam się nie mieć do niego żalu - zrozumieć ten moment strachu o Grace - dokładnie tego samego, który sprawił, że Grace w końcu była tym, kim powinna być. Dalej były rzeczy, które między nami zgrzytały - po prostu byłyśmy inne - ale zaczęłam widzieć też rzeczy, które tego nie robiły.
         - Masz ładny owal twarzy, chciałabym taki mieć. Mój jest bardziej okrągły. Wyglądasz tak... Arystokratycznie.
         Poczułam jak wilgotnieją mi oczy. Nie dlatego, że był to jakiś wzruszający komplement. Nawet nie dla tego, że moja przyjaciółka odzyskała wzrok - chociaż oczywiście mnie to cieszyło.
         Wiesz kto miał kwadratową twarz? Wiesz kto miał twarz jak ci wszyscy ludzie, których malowano portrety? Kapral.
          Kapral był kimś, kogo nie dało się nie podziwiać. Trzymał żelazną dyscyplinę, podczas ćwiczeń okładał batem po łydkach i plecach, a jednak był naszym przyjacielem. Był dla mnie jak ojciec. Dlaczego ja nie umiałam tego połączyć?
          Żałosne, Katarina. Naprawdę żałosne.

PS. Dywizy zamienię na pauzy, kiedy odzyskam dostęp do komputera ;)

15.7.16

Rozdział szósty - Grace Austen

Zastanawiałam się czasami, co gra w duszy innym. Chyba każdy tak ma.
Miałam od czasu do czasu wrażenie, że coś jest ze mną po prostu nie tak — przeżywam wszystko jakoś inaczej, widzę zupełnie inne rzeczy niż inni, nie umiem dostrzec tego, co dla innych jest oczywiste i naturalne.
ż — Grace wydawała się stabilna psychicznie, wydawała się rozumieć ideologię, którą pchano nam do głowy tak bardzo na siłę, że czasami aż dostrzegaliśmy, że to robią. I... Wydawała się niemal wesoła.
Dlatego zwinęłam ten gruby zeszyt z czerwoną okładką, zapisany ciasno niebieskim długopisem. Chciałam wiedzieć, kim jest niesamowita Grace Austen.

Drogi pamiętniku.
Dzisiaj przyszły wyniki testu na gen X. Nie udało mi się. Moje, jak i mojej rodziny, życie chyba właśnie się skończyło — nie mam już szans zostać żołnierzem. Nigdy nie będziemy mogli opuścić tego miejsca, zostanę tu już na zawsze.
Dlaczego los tak nas pokarał? Miałam być dzieckiem z doskonałym stężeniem genu. Moja mamman ryzykowała życie, wymykając się poza Nede, poza Membranę. Nie wiem, kim jest mój papa — ale to nie człowiek, z którym mieszkam. To jakiś żołnierz. To nieważne.
Papa zawsze mi powtarzał, że zawsze jest druga możliwość. Nie mogę odmówić, muszę zrobić wszystko, żeby być dobrą córką. Moje ciało to tylko... Tylko ciało. Mogę poświęcić je dla innych. To tylko ciało. Ono nie jest ważne. Nic nie ma prawa mnie ograniczać, zrobię to.
Papa nie naciska, ale ja wiem, że muszę — taki jest mój obowiązek. I zrobię to, dla mamman, dla papy, dla Lindy i Tracy. Nic innego nie może już nas uratować, potrzebujemy pieniędzy i jedzenia, wszystko inne nie jest ważne.

Drogi pamiętniku.
Zrobiłam to dzisiaj, dwa dni przed trzynastymi urodzinami. Zrobiłam to za pieniądze, a teraz leżę. Papa mówi, że mogę potrzebować czasu, żeby się zebrać. Ale nie mam czasu myśleć o sobie i wiem, że przecież będzie już tylko lepiej.
Czuję się brudna. Czuję się obrzydliwa, bezużyteczna. Czuję się nic niewarta. Czuję się, jakbym nie była już człowiekiem. To przejdzie, papa mówi, że przejdzie, a ja mu ufam.
Mimo tych wszystkich uczuć, czuję jakiś dziwny spokój. Papa oddał mnie w ręce bogatego właściciela, jako młodą, gibką dziewicę. Byłam jak lalka, jak maszyna. Krzyczałam, kiedy mówił 'krzycz', patrzyłam na niego, kiedy kazał patrzeć. Byłam dzielna — nie płakałam, nie opierałam się mimo bólu. Uczucie kilku banknotów między palcami, wszystko wynagradza.
Papa kupił lekarstwa dla Lindy, obiad dla nas. Widzę, że zrobiłam coś dobrego — moje ciało jest narzędziem. Wykorzystam je, już postanowiłam.

Drogi pamiętniku.
Dzisiaj Tracy umarła, choroba przetrawiła jej ciało. Papa nie kupował już leków dla niej — Nic już nie możemy zrobić, wiesz? Tracy miała cztery latka. Była taka mądra, jak na swój wiek, tak ładna. Slumsy nie dają ludziom drugiej szansy.
Papa mówi, że nie ma pieniędzy na pogrzeb, ale ja nie chcę żeby ją spalili na stosie ze wszystkimi na koniec tygodnia. Pieniądze... Pieniądze będą. Jakoś dam radę.

Drogi pamiętniku.
Udało mi się. Tracy będzie pochowana. Grace też została pochowana — przynajmniej ta, którą znałam. Obecna Grace raz ma dwanaście lat, raz osiemnaście. Ale nie mogę o tym myśleć — papa mówi, że nie powinnam. I ja też wiem, że nie powinnam, ale czasami czuję, że tak nie mogę... W takich momentach chciałabym się zabić. Czułabym się niczym, gdyby nie rodzina. A może już jestem niczym, ale to do mnie nie dotarło.
Wiem, że teraz wszyscy będą na mnie patrzeć tylko przez ten pryzmat. Nieważne jak bardzo się będę się starać — to, co robię zawsze będzie stało na pierwszym miejscu...

Drogi pamiętniku.
Dzisiaj tata przywiózł mi paczkę od mojego sponsora z miasta. Spotkamy się za kilka dni, mam założyć ubrania, które mi dał. Nie lubię ich i czuję się naga, ale nie mam wyboru. Powiedział, że jeśli będę się dobrze sprawować, zapłaci za badania.
Moje ciało jest rzeczą dla wszystkich. Nie umiem tego zmienić i nie chcę. Chcę żeby mojej rodzinie żyło się dobrze i nie wiem ile to potrwa. Jak długo będę to robić? Miesiąc? Rok? Kilka lat? Dekadę? Całe życie? Nie, nie umiałabym.

Drogi pamiętniku.
Nie mamy pieniędzy. Od kilku dni nie umiem tego zrobić. Chyba coś się we mnie złamało psychicznie. Dlaczego nie mogę nic z tym zrobić? Dlaczego czuję się zbyt brudna, obrzydliwa, sponiewierana? Przecież to tylko ciało, nic takiego. Mnóstwo ludzi to robi i nic im się nie dzieje.
Nie chcę z nikim rozmawiać ani na nikogo patrzeć. Mam żal do tego Instytutu — skoro ma tyle pieniędzy, taką władzę, dlaczego nic z tym nie zrobi? Mam dosyć, dosyć wszystkiego.

Drogi pamiętniku.
Dawno nie pisałam. Nie byłam w stanie, całe moje życie oparło się na tym i na domowym laboratorium. Nie czytałam ani nie pisałam, niemal czułam jak wszystko, co rodzice w pocie czoła kładli mi do głowy, tak po prostu ulatuje. Równania reakcji? Nie wiem. Izotopy? Nie wiem.
Myślałam, że nie wiem. Przyszło dwóch mężczyzn, dało mi plik kartek i długopis, a jeden warknął tylko 'pisz'. Myślałam, że to od ojca — ale czy gdybym wiedziała, postąpiłabym inaczej? Nie wiem. Ale wszystko to uzupełniłam, wszystko, co umiałam.
Jeden z nich przeczytał karty. Potem spojrzał na mnie. I jeszcze raz na karty. A potem mruknął coś w stylu 'masz pół godziny', a mi zaczęło się kręcić w głowie. Uciekać? Nie uciekać? Nie uciekłam.
Zrobię wszystko żeby znaleźć to jedno ogniwo w badaniach. Linda wyzdrowieje.

Drogi pamiętniku.
'Ubierz się jakoś lepiej' — nie miałam innych ubrań niż szare spodnie i koszula, nie miałam nawet butów, chodziłam boso — tak jak większość ludzi w okolicy. 'Masz dziesięć minut, żeby coś z tym zrobić. Jak nie masz nic innego, to ukradnij'. Nie umiałam kraść, nigdy nie zwinęłam czegoś większego niż kilka kawałków chleba albo butelka. Nawet gdybym umiała — nie miałam od kogo, bo nikt nie chodził wiele lepiej ubrany.
Nie lubię ubrań, które dostałam żeby wyglądać lepiej. Noszę je, kiedy ktoś ma takie życzenie — albo kiedy idę szukać kogoś, kto może je mieć. Ale nie miałam wyboru — więc stałam przed nimi w obcisłych ubraniach i wysokich butach, a on burknął tylko 'może być'.
Instytut jest taki wielki, jak nigdy bym nie mogła nawet podejrzewać. Póki co, jestem zupełnie sama — jeśli się nie spiszę, wyrzucą mnie, a szansa na zawsze przepadnie...

Drogi pamiętniku.
Mężczyźni patrzą na mnie z pożądaniem. Powinno mnie to cieszyć, ale już wiem, że nie będę miała przyjaciółki. Najbardziej krzywo patrzy na mnie Katarina. Chyba nie mogę z tym już nic zrobić, skoro dobre wrażenie jest tylko jedno. Szkoda.
Nigdy nie miałam przyjaciółki, bo nie było komu ufać. Oczywiście jest papa, Linda, była moja mała Tracy — ale to jednak nie to samo. Może po prostu nie jest mi to pisane. Będę miała więcej czasu...
Przynajmniej nie mogę narzekać na brak zainteresowania. Zdobędę dużo kasy, a potem będę musiała znaleźć sposób jak ją przekazać. Ale to nie problem, mam pomysł, ale nie mogę go tu opisać.

Drogi pamiętniku.
Zdaje mi się, że przyjęłam niewłaściwą propozycję w niewłaściwym czasie — i nie mam już szans na przyjaźń z kimkolwiek. Ale taki już mój obowiązek — nie mogę z tego zrezygnować, bo Linda i papa też umrą. Zresztą już się jakby przyzwyczaiłam i nie czuję nic z powodu tego, co robię.
Ten chłopak był... Fajny. To chyba dobre określenie. Nie mam na myśli, tego jak wygląda — widywałam już lepszych, ani tego jaki był w łóżku — bo był do niczego. Ale trochę rozmawialiśmy — tak o wszystkim i niczym. Może to właśnie to nazywają zauroczeniem?
A potem dał mi kilka banknotów i wisiorek ze słoniem. Chętnie bym go zatrzymała, ale chyba nie mogę, prawda?

Drogi pamiętniku.
Mary są jeszcze bardziej przerażające niż w mitach i pogłoskach. Dalej drżę i nie mogę się uspokoić, ale jednocześnie wiem, że mogę to pokonać — i że chronię przed tym ludzi, rodzinę. Zrobię to. Nie cofnę się ani o krok, następnym razem nie dam się przestraszyć.
Czuję się pusta w środku. Mam wrażenie, że wszystko co zrobiłam, jakoś znika — nigdy nie będę Grace Austen, nigdy nie będę po prostu 'tamtą rudą', nigdy nie będę chemikiem — zawsze będę... Dziwką.
Czy jestem w stanie być nią dla Lindy i papy? Tak. Czy jestem w stanie prowadzić tak poważne badania w tajemnicy? Tak.
Nie tylko moje ciało jest rzeczą. Ja cała jestem rzeczą — wszyscy mi to powiedzą. Ale nie wycofam się. Nigdy.

Drogi pamiętniku.
Powinnam w końcu więcej spać, ale nie mam czasu. Cały mój wolny czas — ten, kiedy nie mam akurat treningów ani bloków naukowych — muszę poświęcić na naukę albo PLAN. Coraz częściej robi mi się słabo, coraz częściej kręci mi się w głowie albo boli mnie brzuch.
Zemdlałam podczas bloku chemicznego — nagle zrobiło mi się ciemno przed oczami i upadłam na ziemię, strącając kilka probówek. Przytomność odzyskałam po kilkunastu minutach, leżąc na łóżku szpitalnym, przypięta do kroplówki.
Mam nadzieję, że szybko odzyskam siły.

Szybko przekartkowałam całość. Ostatnia strona była zapisana... Inaczej. Litery nie były tak równe i ściśnięte. Wszystko, co Grace pisała było pisane z namysłem — bez skreśleń, bez niedokończonych myśli, jakby opisywała coś poza sobą. Ta ostatnia była pokreślona.

Jestem niczym!
Niszczę ludzi, tak jak zabiłam-
Przepraszam, tak bardzo przepraszam was za wszystko, co zrobiłam i nienawidzę siebie za to, bo jestem tylko głupią DZIWKĄ bez wartości i nienawidzę się i przepraszam tak-
Tak bardzo przepraszam, papo. Linda. Tracy. Nawet tego nie umiem już... I to wszystko i was zawiodłam i siebie nienawidzę i nienawidzę tego instytutu i już nigdy-
To było złe i gdybym tylko... Mogła...

Grace popełniła samobójstwo w taki sposób? To nie był wypadek? Dlaczego ona...? I dlaczego żadne z nas tego wcześniej nie zauważyło ani nie pomyślało, że przecież Grace była świetnie wyszkolona?
To słabe uczucie, kiedy dowiadujesz się, że mogłaś czemuś takiemu zapobiec. Zwłaszcza, że w gruncie rzeczy czułam do Grace niechęć, ale przecież nie była moim wrogiem. Jedyne, co mogło być gorsze, to świadomość, że było się jednym z czynników, które doprowadziły do czyjejś śmierci.
Zabiłam człowieka.

4.6.16

Rozdział piąty - O moralności?


    Pierwszy raz martwiłam się o Grace.
    Nigdy nie traktowałam jej jak przyjaciółki, a w zasadzie w ogóle jej nie tolerowałam. Była partnerką, to była czysto zawodowa relacja — przynajmniej z mojej strony, a w jej upodobania nie wnikałam. Ostatecznie zawarła tyle znajomości, że moja opinia nie powinna być ważna.
    Zresztą w jakiś dziwaczny sposób podziwiałam Grace za to, że nie pozwalała się zmienić. Oczywiście mogła uprzeć się przy bardziej korzystnych aspektach samej siebie.
    Inną cechą, którą ceniłam, było to, że Grace zawsze wychodziła cało z opresji. Wygrała chyba życie na loterii, bo wszystko zdawało się być na jej skinięcie palcem, nawet rzeczy, których nie dało się przekupić zgrabnym tyłkiem. Chyba wydawało mi się, że jeśli coś pójdzie nie tak, to sam Bóg zejdzie na ziemię, żeby tylko boska Grace Austen nie została ranna.
    Ale jednak tak się nie stało. Nie zareagowałam na kobiecy pisk. Może gdybym wtedy się rozejrzała, nigdy nie doszłoby do tragedii. Zorientowałam się, kiedy było za późno — strzała świsnęła nas moją głową. Wbiła się w środek źrenicy Mary — krytyczna rana.
    Grace doświadczyła tego, co ja — upadła bezładnie z kilkunastu metrów, uderzając o ziemię. Mój umysł był jeszcze skupiony na walce.
    — Sól! Sól! — krzyknęłam. Nie założyłam rękawiczek, nie było na to czasu — musiałam działać zanim przylazłoby jeszcze jedno bydlę. Sól była podstawowym narzędziem walki, pierwszą rzeczą, o której uczył Instytut.
    Jako pierwszy ruszył się Kian — jeden z mniej rozmemłanych kadetów. Był idealistą. I opierał się na tanich propagandowych filmach. Przynajmniej działał, zamiast lać po gaciach.
    Martwa Mara błyskawicznie się rozkładała na coś, co wyglądało jak benzyna i olej, zachowując się jak glut — osiadało kilkucentymetrową warstwą na ziemi i trawie. Po zasypaniu solą, zaczynało tworzyć popękaną skorupę, aż w końcu zaczynało dymić i znikało.
    Kiedy skończyliśmy, Sid dalej klęczał na ziemi. Grace to mdlała z bólu, to się budziła — z tego samego powodu. Pochyliłam się nad nią, ledwo ugryzłam się w język, zanim palnęłam coś w stylu: ''trzymaj się''.
    Sid kazał mi połączyć się z Instytutem przez radio, a potem jakoś to ogarnąć. Wszystko to mówił tak nietypowym dla niego grobowym głosem. W czasie rozmowy używał bardzo dużo trudnych do wymówienia łacińskich zwrotów i wielu liczb. Nie wiedziałam, co powiedział — wiedziałam, że sytuacja była dramatyczna. Grace leżała na ziemi, grzebiąc plastikową szczoteczką w otwartej ranie w brzuchu.
    — Nie powinnaś, Grace.
    — Wiem, co powinnam. To bardzo waż...
    Znowu straciła przytomność. Sid dołożył kolejne warstwy materiału do rany. Nie miałam siły na lepsze działanie niż szybki rozkaz — zebrać się, przeliczyć, nieprzytomnych zebrać przy strumieniu. Meldować.
    Stanowczo nie byłam kimś, kto nadawał się do pomocy przy cuceniu. Nikt by nie zareagował — stach był najlepszą metodą, żeby wzbudzać respekt. Po prostu czułabym niesmak, powodując rozlew krwi w takiej sytuacji.
    — Gdzie jest ten pierdolony Instytut, no ja pierdolę, po tę kurwę już dawno by...!
    Danowi puściły nerwy. On i Grace wytworzyli jednak jakąś relację, która była dla niego ważna. Dla mnie nie była. Przecież była tylko słabym ogniwem.
    — Kogo nazywasz kurwą? — zapytałam. Dan odwrócił się gwałtownie w moją stronę i złapał mnie za kołnierz. Jego oczy były pełne furii, pełne tego fioletowego, niepokojącego koloru.
    — Jesteś największą kurwą jaką znam.
    — Katarina, spokój! — Sid odepchnął mnie na kilka kroków, a spojrzałan na niego wściekła i zaskoczona. Zrobił się bardziej stanowczy, nie podobało mi się to. A jednak respektowałam jego zdanie i opinię, zamiast, do ciężkiej cholery, trzasnąć w twarz za niesubordynację. To ja byłam kapitanem, on był medykiem! Nie miał pojęcia o tym, co ja miałam w małym palcu.
    — Nie... Nie, nic mi nie będzie. Muszę... Badać... Krew... Boże!
    Coś szarpnęło jej ciałem. Zatrucia jadem były piekielnie niebezpieczne i postępowały w błyskawicznym tempie, rany musiały być oczyszczone jak najszybciej. Surowica nie była czymś, co nadawało się do noszenia ze sobą.
    Epokowe odkrycie Instytutu — każde z nas miało okazję być świadkami narodzin tego dziecka nauki. Substancja miała błękitno—szary odcień i była trzymana w małych fiolkach. Nie tolerowała nawet lekkich wstrząsów. Tłumaczono nam to na setkach równań i wzorów chemicznych, których nie rozumiałam — jedyne, co wiedziałam, to że traciła właściwości i zaczynała się rozwarstwiać.
    — Grace, odpuść...
    Odpuściła dopiero, kiedy na dobre straciła przytomność. Nie wiem, czy z powodu trucizny czy ubytku krwi. Sid robił wszystko, co tylko mógł. Dan robił, co mógł. Wszyscy to robiliśmy, ale to mogło być za mało.
    Nawet nie wiedzieliśmy co się stało. Oczywiście, Grace mogła się rozproszyć jakimś szczegółem albo potknąć o własne nogi, ale nikt z nas chyba naprawdę nie myślał, że ona mogła polec na czymś tak prozaicznym.
    — Bez paniki, wszystko jest pod kontrolą.
    Nie było. Gdybym mogła, usiadłabym na ziemi i zaczęła płakać albo krzyczeć — ale nie mogłam, więc zbierałam rzeczy Grace do jej torby. Nic niezwykłego — kilkanaście fiolek z kolorową zawartością, zapałki, bokserki — nie wiedziałam tylko dlaczego zabrała je od właściciela. Miała przy sobie plik banknotów i miętowe gumy do żucia — normalnie bym je zabrała, ale czułabym się, jakbym okradała martwą.
    Grace nie była martwa, prawda?
***
    Instytut zajął się wszystkim z typowym dla siebie minimalizmem. Za Membranę wróciliśmy już wozem, nie piechotą. Musiałam przyznać, że prysznic bez Grace wdzięczącej się nago do lustra, był dużo spokojniejszy. A jednak czegoś mi brakowało.
    Kiedy Grace coś się stało, nagle okazało się, że nie była tak irytująca jak myślałam przez cały czas. Nie żebym nagle zaczęła uważać ją za normalną czy za materiał na przyjaciółkę.
    Ale nie było drugiej osoby takiej jak Grace. Jaka by nie była.
***
    Czy ja i Grace byłyśmy przyjaciółkami? Bez wątpienia nie. Czy byłyśmy chociaż koleżankami? Nie powiedziałabym. Czy byłyśmy sobie bliskie? Tylko przez pryzmat płci, chociaż była to jedna rzec, jaka nas łączyła.
    Z drugiej strony — czy byłyśmy wrogami? Na pewno nie. Czy mogłyśmy nazywać się nieprzyjaciółkami? Moim zdaniem nie. Czy w takim razie byłyśmy sobie obojętne? W żadnym wypadku.
    Nie umiałam określić, kim była dla mnie Grace Austen, chemik, lat dwadzieścia cztery. Nie była przyjaciółką ani wrogiem, koleżanką ani nieprzyjaciółką, nie była mi bliska ani daleka. Czy była znajomą? Ciężko chyba nazywać znajomym kogoś, komu dziesiątki razy ratowałaś zgrabny tyłek. I vice versa.
    — Sprzątajcie. Możecie zabrać z jej pokoju, co chcecie, resztę spalcie. — Kapral spojrzała na nas, otwierając drzwi jej pokoju.
    — Ona...?
    — Nie zapowiada się, żeby miała przeżyć. Albo być użyteczna.
    Drugie równało się pierwszemu — gdyby Grace naprawdę miała być kaleką, nikt by się nie patyczkował. Instytut nie utrzymywałby jej — może odesłałby to slumsów, żeby umarła w cierpieniach, może przypadkiem podano by za dużo leków nasennych.
    Zazdrościłam jej wszystkiego, co miała — pomalowanych paznokci u stóp, pofarbowanych pasemek, wybielonych zębów i markowych kosmetyków. Grace nosiła ładne ubrania — ciemne dżinsy, kolorowe bluzki i koszule, krótkie sukienki z nadrukowanym metalicznym wzorem — czasami tak bardzo chciałam mieć tyle pięknych rzeczy. Zwłaszcza, kiedy wychodziłam w spranej koszulce i brzydkich, materiałowych spodniach do ludzi. Nie za cenę godności, Katarina, nie za taką cenę...
    Instytut jakoś nigdy nie piętnował prostytucji, otwartych związków czy wielu partnerów, nawet w bardzo młodym wieku, nie byłabym narażona na zepsucie opinii. Nawet u ludzi 'z góry'.
    Najwyraźniej Grace musiała być najlepsza we wszystkim, czego się dotknęła — nawet jeśli miało to być spanie z kimś dla korzyści.
    Mieszkanie było zaskakująco zwyczajne — szare ściany, mała łazienka z prysznicem, łóżko za parawanem. Spodziewałam się po niej wręcz pedantycznego porządku, ale tak nie było — kubek po kawie był ustawiony na stosiku kolorowych magazynów z miasta, na stole po jednej stronie leżały rozrzucone kartki z obliczeniami i tablice chemiczne, po drugiej gazetki, tak przecież typowe dla zajęć w wolnym czasie rudej lali, koronkowy biustonosz i trochę rozlanego lakieru do paznokci. Na podłodze leżały ubrania — czarna bluzka na ramiączkach, krótkie spodenki, czarne majtki — ciągnące się od drzwi, aż to stołu.
    Może to i lepiej, że mieszkała sama? Chyba nie narzekała na brak czasu.
    Sid i Dan zabierali rzeczy, które nie mogły mnie zainteresować. Miałam opory, żeby coś jej tak jawnie zabierać — wziąć w rękę i po prostu z tym wyjść, a potem chodzić z własnością nieboszczyka, jakby nic się nie stało.
    Zdaje się, że miałam jeszcze jakieś przebłyski moralności. Może dzieci faktycznie były z natury dobre.
    — Zastąpili nam tym trening, ciężko stwierdzić dlaczego. Ostatnie pożegnanie, czy coś.
    Cóż, kilka minut ciszy chyba lepiej uczciłoby pamięć Grace, niż zbieranie jej rzeczy do plastikowych worków. Instytut zawsze był bardzo specyficzną instytucją — pewnie miał w tym jakiś interes.
    Albo chciał nas dobić — może nie mnie, ale Dana.
    A jednak się nie sprzeciwiałam  — jak zawsze.

6.5.16

Rozdział czwarty - Cudza trawa i tak jest bardziej zielona

Czas zmienia ludzi.
Nie pamiętałam swoich rodziców — w wieku dwunastu lat dowiedziałam się, że moja matka nazywała się Sophia Gonzalez, ale niespecjalnie mnie to obeszło — i tak nie miałam z nią kontaktu. W moich wspomnieniach od czasu do czasu pojawiała się jakaś kobieta — dosyć niska, z ciemnymi włosami. Te szczegóły zgadzały się z moim wyglądem, chociaż może było to dziełem przypadku.
Ojciec podobno nazywał się Prutt i było to jedyne, co umiałam o nim powiedzieć. Nie umiałam powiedzieć, czy w ogóle do mnie przychodził — jeśli tak, totalnie nie różnił się od setek facetów, kręcących się po Instytucie.
Nie tęskniłam — nie można tęsknić za czymś, czego się nie zna. Może tak było lepiej. Być pierwszą, najdoskonalszą próbą. Druga była drastyczna, pełna łez, krwi i walki. Państwowy obowiązek głosił: ''Jeśli masz odpowiednie geny, musisz być po stronie Instytutu'', a instytucja państwowa była gotowa wyszarpać dwunastoletnie dziecko za wszelką cenę. Jakikolwiek opór był daremny.
Niepotrzebnych ludzi zawsze można się pozbyć, prawda?

***

Kiedy miałam dwanaście lat, byłam już po pięcioletnim treningu. W wieku dwunastu lat przybywało rekrutów, a nas dzielili według osiągnięć i umiejętności. Moja karta charakteryzowała się tym, że otrzymywałam 'wybitna' lub 'znacznie powyżej oczekiwań' we wszystkich przedmiotach fizycznych, a z języka, matematyki, geografii czy historii — były to jedyne typowo umysłowe przedmioty — zupełnie nie spełniałam oczekiwań i dostawałam etykietki 'mierna' lub 'naganna'. Moje stopnie w niczym nie przeszkadzały, a może nawet były dodatkowym atutem.
Głupimi łatwiej kierować.
Właśnie wtedy poznałam Kaprala — był wysoki, dobrze zbudowany, trzymał się prosto. Po kilku latach, kiedy w czasie walki doznał urazu głowy, który ledwo przeżył, golił prawy bok. Poza tym nie różnił się od innych mężczyzn w jego wieku i o jego stopniu.
Poznałam wtedy jeszcze kogoś — swoją pierwszą, smarkatą miłość, kogoś do kogo wyobrażenia śliniłam się nocami i o kim myślałam całymi dniami. Zaczęłam czytać dzienniki, żeby mu zaimponować — szkolony na medyka miał chemię, matematykę, fizykę, biologię w małym palcu, a ja ledwo umiałam wydukać alfabet. Sid był idealny pod każdym względem, nawet jako obiekt westchnień nastoletnich dziewczynek.

***

Rok później poznałam kogoś jeszcze. Wysokiego, czarnowłosego tajemniczego badboy'a skupionego na sobie. Wtedy miał szaroniebieskie oczy, z biegiem lat kolor wyblakł i na ogół były po prostu szare — w czym nie było nic niepokojącego. Niepokojący był fakt, że momentami stawały się wręcz fioletowe lub wpadające w róż, jakby nosił kolorowe soczewki. Miałam czternaście lat żeby rozwikłać tę zagadkę i przez cały ten czas wmawiałam sobie, że mi się wydaje. W końcu się wyjaśniło. Dobrze, że nie żyłam w nieświadomości.
— Masz niezłego cela.
— Nie zamierzam strzelać z łuku, wiesz?
Kiedy byłam młoda, uczyłam się tak jak inni — musiałam opanować w podstawowym stopniu korzystanie z łuku i strzał, z ostrzy lub sztyletów, miecza dwuręcznego, noży do rzucania i broni palnej, w moim przypadku karabinu. Nie miałam problemów z żadną z tych dziedzin — dlatego byłam wybitną jednostką.
— Masz dobre oko, pomyśl o tym.
Ostatecznie nie wybrałam łuku ani żadnej innej broni tego typu, co też było zaletą — niewiele kadetek dokonało takiego wyboru, a nawet jeśli, moje umiejętności się wyróżniały. Zawsze znajdowałam się w czołówce, zawsze byłam lepsza od innych.

***

Kiedy miałam piętnaście lat, miałam okazję poznać to wielkie odkrycie Instytutu. Zachwycali się nim wszyscy — młody wiek, wysokie umiejętności jak na obywatelkę slumsów, świetne w nauce — a przecież nawet nie miało odpowiedniego zestawu genów. Od początku prezentowało się inaczej niż reszta — nas nauczyli nas dyscypliny i bycia poważnym; zasady wymagały od nas spiętych włosów; czystego i wyprasowanego uniformu, a także braku makijażu lub zafarbowanych włosów — gdyby coś nam strzeliło do głowy.
Odkrycie miało zakręcone rude włosy, duże oczy z długimi rzęsami, idealnie gładką cerę, a czarną koszulkę rozpiętą. Odkrycie nazywało się Grace Austen i już w wieku trzynastu lat wyglądało jak dziwka.
Dosyć szybko zorientowałam się, że nie chodziło tylko o to jak się ubierała — bardzo szybko przygruchała sobie kilku chłopaków z grup naukowych, niespecjalnie kryjąc się z faktem, że za odpowiednie pieniądze czy przywileje, spełni wszystkie erotyczne fantazje. Instytut się tym nie interesował. Im szybciej zabieraliśmy się do rzeczy, tym lepiej, skoro w tym wieku przysyłali pierwsze papiery — nie Oddziałowi Specjalnemu, ale były już takie możliwości. Przyoszczędziliby na in vitro.
Grace nie zaszła w ciążę. Nigdy. Załatwili jej tabletki.

***

Do większości sytuacji można się przyzwyczaić — można się nawet przyzwyczaić do ryzyka utraty życia. Pierwszy raz, kiedy nam to udowodniono, przypadł na mój szesnasty rok życia. Z dnia na dzień kazali nam się stawić w pełnym wyposażeniu, spięli ręce za plecami, udzielili dokładnych instrukcji:
— Po pierwsze, macie pamiętać, że jesteś bezpieczni; nad waszym życiem czuwają opiekunowie i wyszkoleni żołnierze.
Na samą myśl, że ktoś musi bronić mojego życia, robiło mi się ciemno przed oczami i zaczynało kręcić w głowie. Nie miałam skłonności do omdleń, co pewnie mnie uratowało. Następne słowa Kaprala docierały do mnie jak echo.
— Zachowajcie spokój, nie wykonujcie żadnych działań bez wyraźnego rozkazu, jasne?
Mara, którą nam pokazali, nijak umywała się do wielkich bydlaków, które potem mordowałam bez sumienia. Tamta była malutka, może rozmiaru większego konia. Czarna, pokryta oleistym śluzem bestia z rogami i zębami, które były zdolne nas rozszarpać — poruszała się szybko i zwinnie, łypiąc na nas czerwonymi oczami z wąskimi źrenicami i zionąc siarkowym pyłem.
Nie pamiętam, co się stało, ale moje otępienie nagle ustąpiło — zamiast niego przyszedł ostry ból w klatce piersiowej i histeryczny płacz. Upadłam na ziemię, wijąc się w błocie, które dostawało się do moich ust i oczu. Szarpałam się, krzycząc w panice: ''Nie, ja nie chcę umierać''
Żałosne.
— Zróbcie coś z tą kurwą! — wrzasnął w końcu jeden z żołnierzy. Sid i Dan zareagowali najszybciej, zanim ktoś zdążył wyrwać się z walki, żeby mnie zabrać. Pierwszy raz wtedy mignęły mi przed oczami niebieskie rękawiczki chirurgiczne, potem Dan przycisnął mnie butem do ziemi, a Sid rozerwał moją kurtkę, wbił mi w ramię igłę i odpłynęłam. Zrobiłam wokół siebie niezły szum.
Grace zsikała się ze strachu, przynajmniej tym mogłam się pocieszać.

***

— Katarina, słoneczko, jeśli wiesz, że nie dasz sobie rady... — Kapral położył dłoń na moim ramieniu, a ja spłonęłam rumieńcem. Najpierw na wspomnienie swojej żałosnej histerii, potem na wspomnienie Sida zrywającego moją kurtkę. Oczywiście, pod wojskową kurtką miałam koszulkę, a pod koszulką bieliznę, zresztą chyba ciężko o mniej romantyczną scenę...
— Wszystko ze mną w porządku, byłam wtedy rozhisteryzowanym dzieckiem. Zostaw mnie w spokoju.
— Kati... — Sid objął mnie od tyłu, delikatnie całując mnie w szyję. — Nie będzie tak źle, jestem tutaj żeby pomóc ci, jeśli coś się stanie.
Sid był ode mnie starszy, jednocześnie wybrał sobie dziedzinę wymagającą więcej nauki. Pewnie presja takiej roboty była duża — ratować innych, a jednocześnie samemu nie dać się zabić. Trudne zadanie, zwłaszcza jeśli za jedyne narzędzie do obrony robią dwa srebrne ostrza. Bez wątpienia — srebro nie było najtrwalszym materiałem na świecie, w dodatku skomplikowanym w konserwacji — chociaż i tak była to zabawka na jedną misję.
Mary były pradawnym złem, co oznaczało, że trzeba je było zniszczyć sposobami opisanymi w mitach, wierzeniach, legendach. Na pozór nie było w tym nic przerażającego — przerażające było to, że wszystkie opisane stworzenia kiedyś istniały.
— Odpierdolcie się ode mnie wszyscy, może założycie Grace pieluchę, co?
Grace na chwilę oderwała się od swoich adoratorów i uśmiechnęła, pokazując białe zęby. Jej rodzice chyba przewidywali taką karierę dla córki, jeżeli w tak mrocznych i niepokojących rejonach, zamiast na nielegalną broń, wydali kasę na wybielanie zębów — w takich okolicach nie było to wiele tańsze.
Instytut miał w poważaniu takie slumsy. Traktowali je jako coś, czego nie da się uniknąć — zwykle bardziej szemrane okolice, po prostu nie istniały w dokumentach.
Byłam w takich okolicach kilka razy. Małe, ściśnięte ze sobą betonowe bloczki z jednym oknem i rozpadającymi się drzwiami, wiadra z wodą ustawione ciasno pod ścianą, miska z odchodami przy progu. Kiedy miałam jakieś dwadzieścia trzy lata, bardzo często Instytut wysłał nas w tamte rejony — uodpornienie psychiczne; taki był oficjalny powód. Nieoficjalny był taki, żeby pozbyć się zarazy, która zaczęła szaleć — przez kilkanaście godzin dziennie przenosiliśmy zwłoki na stosy.
Potem Instytut jakoś olał kwestię slumsów i już o nich nie słyszeliśmy, chyba że w kontekście propagandowych przemówień dla Miasta.
— Hmm? — Grace uśmiechnęła się delikatnie, a potem, jakby było to normalne, zaczęła opowiadać: — Miałam na sobie wtedy różowe koronkowe majteczki…
Prawie puściłam pawia, kiedy przeszła do szczegółów.

***

Nie mogłam się nadziwić, kiedy Sid po raz pierwszy zaprosił mnie do siebie — do małego mieszkanka dwa piętra wyżej. Nie było to nic imponującego — malutki pokoik, kuchnia połączona z salonikiem i korytarzem i jeszcze mniejsza łazienka. Ale mimo wszystko — to było coś, własne mieszkanie! Własne szare tapety na ścianach, własna przestrzeń do aranżacji w postaci trzech pustych antyram na ścianie — to było coś niesamowitego. Zapach kurzu, płynu do naczyń, pianki do golenia, może nie była to piekielnie trafiona mieszanka, ale pachniała jak wolność — zwłaszcza dla szesnastolatki, dla której codziennym szczytem własnego zdania, był wybór pomiędzy kokiem a warkoczem.
Kiedy skończyłam osiemnaście lat dostałam dowód, żebym mogła sobie zaszaleć przez te kilka dni w roku — wypić piwo, zapalić papierosa. Faktycznie — czyste szaleństwo. W dniu urodzin dostałam kolejne papiery — te nie uwzględniały już konkretnych umiejętności — jedynie dały mi prawo do noszenia dumnego tytułu żołnierza Oddziału Specjalnego.
Tak, dostałam własne lokum. Cudza trawa i tak jest bardziej zielona.