6.5.16

Rozdział czwarty - Cudza trawa i tak jest bardziej zielona

Czas zmienia ludzi.
Nie pamiętałam swoich rodziców — w wieku dwunastu lat dowiedziałam się, że moja matka nazywała się Sophia Gonzalez, ale niespecjalnie mnie to obeszło — i tak nie miałam z nią kontaktu. W moich wspomnieniach od czasu do czasu pojawiała się jakaś kobieta — dosyć niska, z ciemnymi włosami. Te szczegóły zgadzały się z moim wyglądem, chociaż może było to dziełem przypadku.
Ojciec podobno nazywał się Prutt i było to jedyne, co umiałam o nim powiedzieć. Nie umiałam powiedzieć, czy w ogóle do mnie przychodził — jeśli tak, totalnie nie różnił się od setek facetów, kręcących się po Instytucie.
Nie tęskniłam — nie można tęsknić za czymś, czego się nie zna. Może tak było lepiej. Być pierwszą, najdoskonalszą próbą. Druga była drastyczna, pełna łez, krwi i walki. Państwowy obowiązek głosił: ''Jeśli masz odpowiednie geny, musisz być po stronie Instytutu'', a instytucja państwowa była gotowa wyszarpać dwunastoletnie dziecko za wszelką cenę. Jakikolwiek opór był daremny.
Niepotrzebnych ludzi zawsze można się pozbyć, prawda?

***

Kiedy miałam dwanaście lat, byłam już po pięcioletnim treningu. W wieku dwunastu lat przybywało rekrutów, a nas dzielili według osiągnięć i umiejętności. Moja karta charakteryzowała się tym, że otrzymywałam 'wybitna' lub 'znacznie powyżej oczekiwań' we wszystkich przedmiotach fizycznych, a z języka, matematyki, geografii czy historii — były to jedyne typowo umysłowe przedmioty — zupełnie nie spełniałam oczekiwań i dostawałam etykietki 'mierna' lub 'naganna'. Moje stopnie w niczym nie przeszkadzały, a może nawet były dodatkowym atutem.
Głupimi łatwiej kierować.
Właśnie wtedy poznałam Kaprala — był wysoki, dobrze zbudowany, trzymał się prosto. Po kilku latach, kiedy w czasie walki doznał urazu głowy, który ledwo przeżył, golił prawy bok. Poza tym nie różnił się od innych mężczyzn w jego wieku i o jego stopniu.
Poznałam wtedy jeszcze kogoś — swoją pierwszą, smarkatą miłość, kogoś do kogo wyobrażenia śliniłam się nocami i o kim myślałam całymi dniami. Zaczęłam czytać dzienniki, żeby mu zaimponować — szkolony na medyka miał chemię, matematykę, fizykę, biologię w małym palcu, a ja ledwo umiałam wydukać alfabet. Sid był idealny pod każdym względem, nawet jako obiekt westchnień nastoletnich dziewczynek.

***

Rok później poznałam kogoś jeszcze. Wysokiego, czarnowłosego tajemniczego badboy'a skupionego na sobie. Wtedy miał szaroniebieskie oczy, z biegiem lat kolor wyblakł i na ogół były po prostu szare — w czym nie było nic niepokojącego. Niepokojący był fakt, że momentami stawały się wręcz fioletowe lub wpadające w róż, jakby nosił kolorowe soczewki. Miałam czternaście lat żeby rozwikłać tę zagadkę i przez cały ten czas wmawiałam sobie, że mi się wydaje. W końcu się wyjaśniło. Dobrze, że nie żyłam w nieświadomości.
— Masz niezłego cela.
— Nie zamierzam strzelać z łuku, wiesz?
Kiedy byłam młoda, uczyłam się tak jak inni — musiałam opanować w podstawowym stopniu korzystanie z łuku i strzał, z ostrzy lub sztyletów, miecza dwuręcznego, noży do rzucania i broni palnej, w moim przypadku karabinu. Nie miałam problemów z żadną z tych dziedzin — dlatego byłam wybitną jednostką.
— Masz dobre oko, pomyśl o tym.
Ostatecznie nie wybrałam łuku ani żadnej innej broni tego typu, co też było zaletą — niewiele kadetek dokonało takiego wyboru, a nawet jeśli, moje umiejętności się wyróżniały. Zawsze znajdowałam się w czołówce, zawsze byłam lepsza od innych.

***

Kiedy miałam piętnaście lat, miałam okazję poznać to wielkie odkrycie Instytutu. Zachwycali się nim wszyscy — młody wiek, wysokie umiejętności jak na obywatelkę slumsów, świetne w nauce — a przecież nawet nie miało odpowiedniego zestawu genów. Od początku prezentowało się inaczej niż reszta — nas nauczyli nas dyscypliny i bycia poważnym; zasady wymagały od nas spiętych włosów; czystego i wyprasowanego uniformu, a także braku makijażu lub zafarbowanych włosów — gdyby coś nam strzeliło do głowy.
Odkrycie miało zakręcone rude włosy, duże oczy z długimi rzęsami, idealnie gładką cerę, a czarną koszulkę rozpiętą. Odkrycie nazywało się Grace Austen i już w wieku trzynastu lat wyglądało jak dziwka.
Dosyć szybko zorientowałam się, że nie chodziło tylko o to jak się ubierała — bardzo szybko przygruchała sobie kilku chłopaków z grup naukowych, niespecjalnie kryjąc się z faktem, że za odpowiednie pieniądze czy przywileje, spełni wszystkie erotyczne fantazje. Instytut się tym nie interesował. Im szybciej zabieraliśmy się do rzeczy, tym lepiej, skoro w tym wieku przysyłali pierwsze papiery — nie Oddziałowi Specjalnemu, ale były już takie możliwości. Przyoszczędziliby na in vitro.
Grace nie zaszła w ciążę. Nigdy. Załatwili jej tabletki.

***

Do większości sytuacji można się przyzwyczaić — można się nawet przyzwyczaić do ryzyka utraty życia. Pierwszy raz, kiedy nam to udowodniono, przypadł na mój szesnasty rok życia. Z dnia na dzień kazali nam się stawić w pełnym wyposażeniu, spięli ręce za plecami, udzielili dokładnych instrukcji:
— Po pierwsze, macie pamiętać, że jesteś bezpieczni; nad waszym życiem czuwają opiekunowie i wyszkoleni żołnierze.
Na samą myśl, że ktoś musi bronić mojego życia, robiło mi się ciemno przed oczami i zaczynało kręcić w głowie. Nie miałam skłonności do omdleń, co pewnie mnie uratowało. Następne słowa Kaprala docierały do mnie jak echo.
— Zachowajcie spokój, nie wykonujcie żadnych działań bez wyraźnego rozkazu, jasne?
Mara, którą nam pokazali, nijak umywała się do wielkich bydlaków, które potem mordowałam bez sumienia. Tamta była malutka, może rozmiaru większego konia. Czarna, pokryta oleistym śluzem bestia z rogami i zębami, które były zdolne nas rozszarpać — poruszała się szybko i zwinnie, łypiąc na nas czerwonymi oczami z wąskimi źrenicami i zionąc siarkowym pyłem.
Nie pamiętam, co się stało, ale moje otępienie nagle ustąpiło — zamiast niego przyszedł ostry ból w klatce piersiowej i histeryczny płacz. Upadłam na ziemię, wijąc się w błocie, które dostawało się do moich ust i oczu. Szarpałam się, krzycząc w panice: ''Nie, ja nie chcę umierać''
Żałosne.
— Zróbcie coś z tą kurwą! — wrzasnął w końcu jeden z żołnierzy. Sid i Dan zareagowali najszybciej, zanim ktoś zdążył wyrwać się z walki, żeby mnie zabrać. Pierwszy raz wtedy mignęły mi przed oczami niebieskie rękawiczki chirurgiczne, potem Dan przycisnął mnie butem do ziemi, a Sid rozerwał moją kurtkę, wbił mi w ramię igłę i odpłynęłam. Zrobiłam wokół siebie niezły szum.
Grace zsikała się ze strachu, przynajmniej tym mogłam się pocieszać.

***

— Katarina, słoneczko, jeśli wiesz, że nie dasz sobie rady... — Kapral położył dłoń na moim ramieniu, a ja spłonęłam rumieńcem. Najpierw na wspomnienie swojej żałosnej histerii, potem na wspomnienie Sida zrywającego moją kurtkę. Oczywiście, pod wojskową kurtką miałam koszulkę, a pod koszulką bieliznę, zresztą chyba ciężko o mniej romantyczną scenę...
— Wszystko ze mną w porządku, byłam wtedy rozhisteryzowanym dzieckiem. Zostaw mnie w spokoju.
— Kati... — Sid objął mnie od tyłu, delikatnie całując mnie w szyję. — Nie będzie tak źle, jestem tutaj żeby pomóc ci, jeśli coś się stanie.
Sid był ode mnie starszy, jednocześnie wybrał sobie dziedzinę wymagającą więcej nauki. Pewnie presja takiej roboty była duża — ratować innych, a jednocześnie samemu nie dać się zabić. Trudne zadanie, zwłaszcza jeśli za jedyne narzędzie do obrony robią dwa srebrne ostrza. Bez wątpienia — srebro nie było najtrwalszym materiałem na świecie, w dodatku skomplikowanym w konserwacji — chociaż i tak była to zabawka na jedną misję.
Mary były pradawnym złem, co oznaczało, że trzeba je było zniszczyć sposobami opisanymi w mitach, wierzeniach, legendach. Na pozór nie było w tym nic przerażającego — przerażające było to, że wszystkie opisane stworzenia kiedyś istniały.
— Odpierdolcie się ode mnie wszyscy, może założycie Grace pieluchę, co?
Grace na chwilę oderwała się od swoich adoratorów i uśmiechnęła, pokazując białe zęby. Jej rodzice chyba przewidywali taką karierę dla córki, jeżeli w tak mrocznych i niepokojących rejonach, zamiast na nielegalną broń, wydali kasę na wybielanie zębów — w takich okolicach nie było to wiele tańsze.
Instytut miał w poważaniu takie slumsy. Traktowali je jako coś, czego nie da się uniknąć — zwykle bardziej szemrane okolice, po prostu nie istniały w dokumentach.
Byłam w takich okolicach kilka razy. Małe, ściśnięte ze sobą betonowe bloczki z jednym oknem i rozpadającymi się drzwiami, wiadra z wodą ustawione ciasno pod ścianą, miska z odchodami przy progu. Kiedy miałam jakieś dwadzieścia trzy lata, bardzo często Instytut wysłał nas w tamte rejony — uodpornienie psychiczne; taki był oficjalny powód. Nieoficjalny był taki, żeby pozbyć się zarazy, która zaczęła szaleć — przez kilkanaście godzin dziennie przenosiliśmy zwłoki na stosy.
Potem Instytut jakoś olał kwestię slumsów i już o nich nie słyszeliśmy, chyba że w kontekście propagandowych przemówień dla Miasta.
— Hmm? — Grace uśmiechnęła się delikatnie, a potem, jakby było to normalne, zaczęła opowiadać: — Miałam na sobie wtedy różowe koronkowe majteczki…
Prawie puściłam pawia, kiedy przeszła do szczegółów.

***

Nie mogłam się nadziwić, kiedy Sid po raz pierwszy zaprosił mnie do siebie — do małego mieszkanka dwa piętra wyżej. Nie było to nic imponującego — malutki pokoik, kuchnia połączona z salonikiem i korytarzem i jeszcze mniejsza łazienka. Ale mimo wszystko — to było coś, własne mieszkanie! Własne szare tapety na ścianach, własna przestrzeń do aranżacji w postaci trzech pustych antyram na ścianie — to było coś niesamowitego. Zapach kurzu, płynu do naczyń, pianki do golenia, może nie była to piekielnie trafiona mieszanka, ale pachniała jak wolność — zwłaszcza dla szesnastolatki, dla której codziennym szczytem własnego zdania, był wybór pomiędzy kokiem a warkoczem.
Kiedy skończyłam osiemnaście lat dostałam dowód, żebym mogła sobie zaszaleć przez te kilka dni w roku — wypić piwo, zapalić papierosa. Faktycznie — czyste szaleństwo. W dniu urodzin dostałam kolejne papiery — te nie uwzględniały już konkretnych umiejętności — jedynie dały mi prawo do noszenia dumnego tytułu żołnierza Oddziału Specjalnego.
Tak, dostałam własne lokum. Cudza trawa i tak jest bardziej zielona.