Pierwszy raz martwiłam się o Grace.
Nigdy nie traktowałam jej jak przyjaciółki, a w zasadzie w ogóle jej nie tolerowałam. Była partnerką, to była czysto zawodowa relacja — przynajmniej z mojej strony, a w jej upodobania nie wnikałam. Ostatecznie zawarła tyle znajomości, że moja opinia nie powinna być ważna.
Zresztą w jakiś dziwaczny sposób podziwiałam Grace za to, że nie pozwalała się zmienić. Oczywiście mogła uprzeć się przy bardziej korzystnych aspektach samej siebie.
Inną cechą, którą ceniłam, było to, że Grace zawsze wychodziła cało z opresji. Wygrała chyba życie na loterii, bo wszystko zdawało się być na jej skinięcie palcem, nawet rzeczy, których nie dało się przekupić zgrabnym tyłkiem. Chyba wydawało mi się, że jeśli coś pójdzie nie tak, to sam Bóg zejdzie na ziemię, żeby tylko boska Grace Austen nie została ranna.
Ale jednak tak się nie stało. Nie zareagowałam na kobiecy pisk. Może gdybym wtedy się rozejrzała, nigdy nie doszłoby do tragedii. Zorientowałam się, kiedy było za późno — strzała świsnęła nas moją głową. Wbiła się w środek źrenicy Mary — krytyczna rana.
Grace doświadczyła tego, co ja — upadła bezładnie z kilkunastu metrów, uderzając o ziemię. Mój umysł był jeszcze skupiony na walce.
— Sól! Sól! — krzyknęłam. Nie założyłam rękawiczek, nie było na to czasu — musiałam działać zanim przylazłoby jeszcze jedno bydlę. Sól była podstawowym narzędziem walki, pierwszą rzeczą, o której uczył Instytut.
Jako pierwszy ruszył się Kian — jeden z mniej rozmemłanych kadetów. Był idealistą. I opierał się na tanich propagandowych filmach. Przynajmniej działał, zamiast lać po gaciach.
Martwa Mara błyskawicznie się rozkładała na coś, co wyglądało jak benzyna i olej, zachowując się jak glut — osiadało kilkucentymetrową warstwą na ziemi i trawie. Po zasypaniu solą, zaczynało tworzyć popękaną skorupę, aż w końcu zaczynało dymić i znikało.
Kiedy skończyliśmy, Sid dalej klęczał na ziemi. Grace to mdlała z bólu, to się budziła — z tego samego powodu. Pochyliłam się nad nią, ledwo ugryzłam się w język, zanim palnęłam coś w stylu: ''trzymaj się''.
Sid kazał mi połączyć się z Instytutem przez radio, a potem jakoś to ogarnąć. Wszystko to mówił tak nietypowym dla niego grobowym głosem. W czasie rozmowy używał bardzo dużo trudnych do wymówienia łacińskich zwrotów i wielu liczb. Nie wiedziałam, co powiedział — wiedziałam, że sytuacja była dramatyczna. Grace leżała na ziemi, grzebiąc plastikową szczoteczką w otwartej ranie w brzuchu.
— Nie powinnaś, Grace.
— Wiem, co powinnam. To bardzo waż...
Znowu straciła przytomność. Sid dołożył kolejne warstwy materiału do rany. Nie miałam siły na lepsze działanie niż szybki rozkaz — zebrać się, przeliczyć, nieprzytomnych zebrać przy strumieniu. Meldować.
Stanowczo nie byłam kimś, kto nadawał się do pomocy przy cuceniu. Nikt by nie zareagował — stach był najlepszą metodą, żeby wzbudzać respekt. Po prostu czułabym niesmak, powodując rozlew krwi w takiej sytuacji.
— Gdzie jest ten pierdolony Instytut, no ja pierdolę, po tę kurwę już dawno by...!
Danowi puściły nerwy. On i Grace wytworzyli jednak jakąś relację, która była dla niego ważna. Dla mnie nie była. Przecież była tylko słabym ogniwem.
— Kogo nazywasz kurwą? — zapytałam. Dan odwrócił się gwałtownie w moją stronę i złapał mnie za kołnierz. Jego oczy były pełne furii, pełne tego fioletowego, niepokojącego koloru.
— Jesteś największą kurwą jaką znam.
— Katarina, spokój! — Sid odepchnął mnie na kilka kroków, a spojrzałan na niego wściekła i zaskoczona. Zrobił się bardziej stanowczy, nie podobało mi się to. A jednak respektowałam jego zdanie i opinię, zamiast, do ciężkiej cholery, trzasnąć w twarz za niesubordynację. To ja byłam kapitanem, on był medykiem! Nie miał pojęcia o tym, co ja miałam w małym palcu.
— Nie... Nie, nic mi nie będzie. Muszę... Badać... Krew... Boże!
Coś szarpnęło jej ciałem. Zatrucia jadem były piekielnie niebezpieczne i postępowały w błyskawicznym tempie, rany musiały być oczyszczone jak najszybciej. Surowica nie była czymś, co nadawało się do noszenia ze sobą.
Epokowe odkrycie Instytutu — każde z nas miało okazję być świadkami narodzin tego dziecka nauki. Substancja miała błękitno—szary odcień i była trzymana w małych fiolkach. Nie tolerowała nawet lekkich wstrząsów. Tłumaczono nam to na setkach równań i wzorów chemicznych, których nie rozumiałam — jedyne, co wiedziałam, to że traciła właściwości i zaczynała się rozwarstwiać.
— Grace, odpuść...
Odpuściła dopiero, kiedy na dobre straciła przytomność. Nie wiem, czy z powodu trucizny czy ubytku krwi. Sid robił wszystko, co tylko mógł. Dan robił, co mógł. Wszyscy to robiliśmy, ale to mogło być za mało.
Nawet nie wiedzieliśmy co się stało. Oczywiście, Grace mogła się rozproszyć jakimś szczegółem albo potknąć o własne nogi, ale nikt z nas chyba naprawdę nie myślał, że ona mogła polec na czymś tak prozaicznym.
— Bez paniki, wszystko jest pod kontrolą.
Nie było. Gdybym mogła, usiadłabym na ziemi i zaczęła płakać albo krzyczeć — ale nie mogłam, więc zbierałam rzeczy Grace do jej torby. Nic niezwykłego — kilkanaście fiolek z kolorową zawartością, zapałki, bokserki — nie wiedziałam tylko dlaczego zabrała je od właściciela. Miała przy sobie plik banknotów i miętowe gumy do żucia — normalnie bym je zabrała, ale czułabym się, jakbym okradała martwą.
Grace nie była martwa, prawda?
***
Instytut zajął się wszystkim z typowym dla siebie minimalizmem. Za Membranę wróciliśmy już wozem, nie piechotą. Musiałam przyznać, że prysznic bez Grace wdzięczącej się nago do lustra, był dużo spokojniejszy. A jednak czegoś mi brakowało.
Kiedy Grace coś się stało, nagle okazało się, że nie była tak irytująca jak myślałam przez cały czas. Nie żebym nagle zaczęła uważać ją za normalną czy za materiał na przyjaciółkę.
Ale nie było drugiej osoby takiej jak Grace. Jaka by nie była.
***
Czy ja i Grace byłyśmy przyjaciółkami? Bez wątpienia nie. Czy byłyśmy chociaż koleżankami? Nie powiedziałabym. Czy byłyśmy sobie bliskie? Tylko przez pryzmat płci, chociaż była to jedna rzec, jaka nas łączyła.
Z drugiej strony — czy byłyśmy wrogami? Na pewno nie. Czy mogłyśmy nazywać się nieprzyjaciółkami? Moim zdaniem nie. Czy w takim razie byłyśmy sobie obojętne? W żadnym wypadku.
Nie umiałam określić, kim była dla mnie Grace Austen, chemik, lat dwadzieścia cztery. Nie była przyjaciółką ani wrogiem, koleżanką ani nieprzyjaciółką, nie była mi bliska ani daleka. Czy była znajomą? Ciężko chyba nazywać znajomym kogoś, komu dziesiątki razy ratowałaś zgrabny tyłek. I vice versa.
— Sprzątajcie. Możecie zabrać z jej pokoju, co chcecie, resztę spalcie. — Kapral spojrzała na nas, otwierając drzwi jej pokoju.
— Ona...?
— Nie zapowiada się, żeby miała przeżyć. Albo być użyteczna.
Drugie równało się pierwszemu — gdyby Grace naprawdę miała być kaleką, nikt by się nie patyczkował. Instytut nie utrzymywałby jej — może odesłałby to slumsów, żeby umarła w cierpieniach, może przypadkiem podano by za dużo leków nasennych.
Zazdrościłam jej wszystkiego, co miała — pomalowanych paznokci u stóp, pofarbowanych pasemek, wybielonych zębów i markowych kosmetyków. Grace nosiła ładne ubrania — ciemne dżinsy, kolorowe bluzki i koszule, krótkie sukienki z nadrukowanym metalicznym wzorem — czasami tak bardzo chciałam mieć tyle pięknych rzeczy. Zwłaszcza, kiedy wychodziłam w spranej koszulce i brzydkich, materiałowych spodniach do ludzi. Nie za cenę godności, Katarina, nie za taką cenę...
Instytut jakoś nigdy nie piętnował prostytucji, otwartych związków czy wielu partnerów, nawet w bardzo młodym wieku, nie byłabym narażona na zepsucie opinii. Nawet u ludzi 'z góry'.
Najwyraźniej Grace musiała być najlepsza we wszystkim, czego się dotknęła — nawet jeśli miało to być spanie z kimś dla korzyści.
Mieszkanie było zaskakująco zwyczajne — szare ściany, mała łazienka z prysznicem, łóżko za parawanem. Spodziewałam się po niej wręcz pedantycznego porządku, ale tak nie było — kubek po kawie był ustawiony na stosiku kolorowych magazynów z miasta, na stole po jednej stronie leżały rozrzucone kartki z obliczeniami i tablice chemiczne, po drugiej gazetki, tak przecież typowe dla zajęć w wolnym czasie rudej lali, koronkowy biustonosz i trochę rozlanego lakieru do paznokci. Na podłodze leżały ubrania — czarna bluzka na ramiączkach, krótkie spodenki, czarne majtki — ciągnące się od drzwi, aż to stołu.
Może to i lepiej, że mieszkała sama? Chyba nie narzekała na brak czasu.
Sid i Dan zabierali rzeczy, które nie mogły mnie zainteresować. Miałam opory, żeby coś jej tak jawnie zabierać — wziąć w rękę i po prostu z tym wyjść, a potem chodzić z własnością nieboszczyka, jakby nic się nie stało.
Zdaje się, że miałam jeszcze jakieś przebłyski moralności. Może dzieci faktycznie były z natury dobre.
— Zastąpili nam tym trening, ciężko stwierdzić dlaczego. Ostatnie pożegnanie, czy coś.
Cóż, kilka minut ciszy chyba lepiej uczciłoby pamięć Grace, niż zbieranie jej rzeczy do plastikowych worków. Instytut zawsze był bardzo specyficzną instytucją — pewnie miał w tym jakiś interes.
Albo chciał nas dobić — może nie mnie, ale Dana.
A jednak się nie sprzeciwiałam — jak zawsze.