Nawet
nie miałam tamtej nocy koszmarów.
Obudziłam
się kilka minut przed alarmem. Miałam ochotę spędzić jeszcze
chwilę, przyciągając się w ciepłej pościeli—ale tego nie
zrobiłam.
Ktoś
kiedyś powiedział mi, że jeśli leżysz zbyt długo, rozpoczyna
się proces umierania. Nie mogłam jeszcze umrzeć, musiałam mieć w
sobie siłę, także tą psychiczną, aby nie zawahać się w
ostatniej sekundzie. Aby nie cofnąć się przed niczym, nie znać
litości dla siebie ani do innych.
Podłoga
była nieprzyjemnie zimna, kiedy postawiłam na niej bose stopy.
Poszłam pod prysznic—lodowaty, szybki i intensywny, może nawet
trochę bolesny. Wytarłam ciało szorstkim ręcznikiem.
Byłam
masochistką.
Papka,
którą dostaliśmy na śniadanie była lepsza niż zwykle. Nie żeby
w wojsku było miejsce na 'lubienie'—jeśli tylko odważyłaś się
wyrywać ze swoją opinią, ktoś kto sprawował władzę nad tobą,
robił tak żeby ci smakowało. Paskiem na gołą dupę.
Bez
przesady—byliśmy żołnierzami, nic nam się nie stało po
kilku batach. To nie przytułek dla ludzi, którzy nie wiedzieli co
zrobić z własnym życiem. Nic się nam nie działo nawet jeśli
ktoś nas obraził czy skopał.
Lewa,
prawa, nie opierdalać się, lirycze duszyczki.
—Chciałam
z tobą porozmawiać—oznajmiła Grace, kiedy ja zawiązywałam
sznurowadła, a ona związywała włosy. Obie siedziałyśmy na
ławce, niemal identyczne. Ironia losu.
—Mów.
—Spokojnie,
muszę wiedzieć, że chcesz być świadoma.—Pogłaskała mnie po
ramieniu. Wielka mi przyjaciółka. Chociaż nie obchodziło mnie za
kogo ma mnie Grace Austen—mogła mnie mieć za kogokolwiek.
Umiałyśmy pracować jako całość i nie skakałyśmy sobie do
gardeł. Nie potrzebowałam między nami większej sympatii.
—To
co się stało podczas tamtej misji... To było pyrrusowe zwycięstwo,
rozumiesz?—Jej głos przez chwilę zadrżał, jakby była wściekła
i miała się na mnie rzucić z pięściami, chociaż pokonałabym ją
jedną ręką.
—Cel
został wypełniony. Zginęło dwadzieścia siedem osób.
—To
ponad połowa.
Poczułam
się jakby ktoś kopnął mnie w brzuch. Nie żyli. Umarli.
Przepadli. Nawet nie mogłam się z nimi pożegnać.
Nawet
nie znałam ich imienia i nie wiedziałam jak wyglądali. Zabawne,
że uderzyła mnie ta śmierć. Śmierć jednostki to tragedia,
śmierć milionów to tylko statystyka*. Musiałam tylko
przypomnieć sobie ile razy widziałam wyrwane serce—możliwe,
że prawie zasłabłam, nie pamiętam.
Nie
było nad czym rozpaczać. Nie mogłam być taką mimozą, nie mogłam
być jak Grace Austen. Pewnie zdążyła się pocieszyć, zanim
odzyskałam przytomność w szpitalu. Puszczalska.
Lepsza
żywa niż martwa, kim by nie była.
—Baczność!
Nie
było już tego podziału—nie byłam lepsza ani ważniejsza niż
Grace, Sama, Dana. Chyba dopiero wtedy do mnie trafiło, że niedawno
było nas dziesięcioro...
—Ponieśliśmy
ogromną stratę, ludzie, którzy umarli, walcząc za nasz świat i
życie, pozostaną w naszych sercach jako wzór dobrego
żołnierza.—Sierżant znowu wygłaszał mowę. Staliśmy równo w
szeregu, patrząc przed siebie. Zero łez.
Wszyscy
o nich zapomnieliśmy. Wcześniej czy później, zlali się z szarą
masą, która kiedyś zmarła na poligonie—choćbyśmy bardzo się
starali. Zapamiętałam kilka osób—chciałam więcej. Pewnie byli
dla mnie ważni, ale nawet nie mogłam sobie przypomnieć dlaczego...
Lista
imion. Nie pamiętałam jej już kilka minut później, tak było
lepiej dla mojej psychiki. Tego mnie uczyli od początku—wynagródź
to czymś sobie i już się nie przejmuj, ci ludzi byli słabi,
beznadziejni, dobrze, że już ich nie ma. Ich miejsce zastąpi
ktoś lepszy. Jak ty, słoneczko.
—Byliśmy
zmuszeni zwerbować nowych żołnierzy.
Cały
pobór polegał na trzech próbach—pierwsza odbywała się zaraz po
urodzeniu, ostatnia w wieku dwudziestu jeden lat. Im prędzej tym
lepiej—choć może dzieciństwo w koszarach nie było szczytem
marzeń dziecka.
Sednem
sprawy było to, że trzeci test był najgorszym co mogło nas
spotkać—nie wspominając już o jakichś odrzutach. Mięso
armatnie. Poświęcić ich bez żalu, bez wyrzutów sumienia...
Powiedziałabym, że to okrutne, ale sama to robiłam.
—Nienawidzę
ich—burknęłam, kiedy tylko spojrzałam na nowy skład. Wyglądali
zbyt idealnie—a to już źle wróżyło. Nie pomyliłam się - byli
beznadziejni. Ale się na nich nie wyżywałam—nie dlatego, że
próbowałam stać się dobrą osobą. Tak myślę—nie miałam
takich zapędów nigdy, więc pewnie też nie wtedy. Możliwe też,
że wyglądali jakby wystarczyło ich dotknąć palcem żeby ich
połamać. Może próbowałam zaimponować Sidowi.
-
To był ich pierwszy dzień.—I tak spojrzał na mnie spod byka,
zdejmując lateksowe rękawiczki i chowając je do kieszeni. Żadne z
nas nie było trzecim testem, więc żadne z nas nie doświadczyło
takich technik.
Gdyby
wyszkolony żołnierz kopnął sześciolatka, to dzieciak pewnie już
by się nie podniósł.
—Przeżyli
go.—Wzruszył ramionami Dan. Był dziwną osobą—przysięgłabym,
że coś z nim było nie tak. Było. Nosił kozią bródkę, w jego
oczach było coś bardzo niepokojącego—nie tylko spojrzenie, które
mroziło krew w żyłach. Miałam momentami wrażenie, że ich
kolor bardziej przypomina fioletowy niż brzydki niebieski. Ludzie
nie mają takiego koloru tęczówek, więc wmawiałam sobie, że to
przywidzenia.
To
nie były tylko przywidzenia.
Dan
raczej z nami nie rozmawiał, trzymał się z boku, całe życie
poświęcił postawionym sobie celom. Żył we własny, gdzie nikogo
nie wpuszczał. Tak przynajmniej myślałam.
To
dobrze, że nie musiałam widzieć jego świata. Przeraziłby mnie.
—Byłaś
dla nich zbyt brutalna.
—Co
drobna kobietka może zrobić facetowi o głowę wyższemu?—Dan
spojrzał na mnie. Faktycznie byłam dosyć niska i raczej nie
wyglądałabym zbyt groźnie. Zdążyłam się przekonać, że bez
broni palnej jestem byłam jak dziecko we mgle.
—Złamać
nos i podbić oko. Uważaj trochę na nich i skup się na misji.
Gdybyś była taka pewna siebie wtedy to...
To
kapral by żył. Albo nic by to nie zmieniło. A może oboje
byśmy umarli. Czy zginąłby ktoś inny. Może właśnie Sid, a może
ktoś kogo nie widziałam na oczy.
—Morda,
Sid. Będę robić to, co uważam za skuteczne.
—Od
kiedy dziesiątkowanie własnego oddziału jest w jakiś sposób
skuteczne?—Sid złapał mnie za materiał koszulki i przyciągnął
do siebie, żeby spojrzeć mi w oczy. Nie wyglądał na
wściekłego—może nawet się na mnie nie wkurzył, a może po
prostu był zbyt łagodny żeby tak wyglądać.
Nie
jestem pewna, co się potem stało, ale trzymaliśmy się za ręce i
całowaliśmy na środku korytarza. Był ode mnie dużo wyższy—musiał
się pochylić, a ja musiałam stanąć na palcach. Straciłam oddech
w ciągu kilkunastu sekund.
—Nienawidzę
ich wszystkich.—Wtuliłam się w jego klatkę piersiową, czując
pewnie bardzo intensywny zapach potu, lekko przytłumiony męskim
żelem pod prysznic.—Czemu nie możemy się ich wszystkich pozbyć
i zostać samemu?
—Wszystko
będzie dobrze, Kati. Zobaczysz, nie będzie tak źle. Niedługo
będziemy bezpieczni.—Pocałował mnie w czoło. Jakbym była małą
dziewczynką—a jednak wcale mnie to nie irytowało. Pewnie nie
mogłabym tego znieść, gdyby ktoś inny mnie tak traktował.
Ale
Sid nie był 'kimś innym'.
—Zabijemy
je wszystkie, prawda?—zapytałam, kiedy usiadł na parapecie i
podciągnął mnie tak, żebym znalazła się na jego kolanach.
Oplotłam go ciasno nogami. Był idealnym facetem.
To
chyba było dziwne. Raczej niewiele par rozmawia ze sobą o
wymordowaniu całego gatunku z czułością, snując plany na
przyszłość. Może nawet było chore i nienormalne. Cały nasz
związek był jakiś nienormalny.
Potem
on poszedł wziąć prysznic, a ja jeszcze zostałam, gapiąc się w
okno. Nic ciekawego tam nie było—pewnie trochę roślin i ścieżka.
I drut kolczasty. I Membrana.
Nie
pamiętam, ile czasu minęło—wiem, że Dan i Grace zdążyli się
przebrać i oboje szli w stronę laboratorium—ona była ubrana w
pończochy, który kończyły się trochę przed nogawką jej
krótkich spodenek. Miała na sobie czarną, półprzezroczystą
koszulę i biustonosz z koronką, trzymała w dłoni fartuch i
niebieskie, lateksowe rękawiczki. Jej makijaż się rozmazał—tusz
spływał po policzkach cienką strużką.
Przez
chwilę chyba nawet jej współczułam.
—Przepraszam,
ja... Tak strasznie cię przepraszam...—Zaniosła się płaczem.—To
wszystko moja wina! Ja... Ja muszę cię jakoś naprawić...!
—Grace,
to nie jest twoja wina.—Dan westchnął ciężko, poprawiając
arafatkę zawiązaną na szyi. Jak na trzydziestoparoletniego faceta,
wyglądał całkiem nieźle w takich nastolatkowych stylizacjach.
—Przecież
byłem świadomy, że to może się stać. Nie płacz, nic się nie
stało.
—Stało
się! Wykorzystałam cię, nie wiem nawet dlaczego tak się stało,
nie wiem jak to naprawić, próbowałam się tego pozbyć na
wszystkie możliwe sposoby, rozumiesz?!—Uderzyła dłońmi w
ścianę.—Zepsułam cię... Przepraszam.
Nie
poświęciłam tamtej rozmowie uwagi. Może gdybym to zrobiła,
wszystko byłoby inaczej...
Trzasnęłam
drzwiami do pokoju, rozbierając się już w kuchni. Spłukałam z
siebie pot i kurz, przebrałam się, a potem rzuciłam swój mundur
na łóżko. Nadal byłam wściekła na to, że w mojej drużynie
były takie odrzuty. Tylko pierwsza próba i wybitne umysły.
Grace
oczywiście była wybitnym umysłem—ona była ponad jakiekolwiek
próby. To takie typowe dla niej...
Nakręcałam
się na siłę, robiąc jakąś smarkatą dramę. To takie
typowe dla mnie.
Wpadłam
do pani sierżant jak burza, ciskając piorunami, gdzie popadnie.
Łatwo się domyślić, że się zapędziłam i w końcu jeden
trzasnął mnie prosto w tyłek. Zapomniałam się, poczułam zbyt
pewnie—na szczęście szybko mi o tym przypomniano.
— Chyba
poczuła się pani, pani kapitan, zbyt pewnie, czyż nie?—Sierżant
spojrzał na mnie z czystą kpiną w oczach. W głębi duszy miałam
ochotę pochylić głowę, skulić ramiona i po prostu się
rozpłakać—zawsze się tak czułam w jej obecności.
—Nie,
pani sierżant—oznajmiłam krótko.—Żądam
powtórzenia badań i dostarczenia mi potwierdzenia, zanim rozpocznę
treningi.
—Morda!—krzyknęła,
wstając ze swojego krzesła i stając naprzeciwko mnie. Serce
podskoczyło mi do gardła, ale nie dałam tego po sobie poznać.
Dała mi w twarz—tak po prostu, patrząc mi prosto w oczy. Bez
żadnych emocji. Miała prawo.
Miała
prawo zrobić to tylko chciała. Z mną, z Sidem, z Danem, nawet z
Grace. Chociaż gdyby jej dotknęła, pewnie by ją połamała.
No
cóż. To co usłyszałam, mnie połamało. Tyle, że nie fizycznie.
Sierżant spojrzał mi prosto w oczy i warknęła:
—Dlaczego
nie byłaś taka odważna wtedy? Słoneczko?
*Józef
Stalin